Jako miłośnik zamków, portów, morza i triathlonów, bywam w Gdyni od lat. Po majowej eskapadzie wcale nie zamierzam zrywać z tą tradycją!
Tegoroczną przygodę zacząłem nietypowo, bo wyjazdem do Kluszkowców koło Zakopanego. Po dwudniowych psotach na festiwalu Joy Ride, w sobotnie popołudnie byłem już w drodze na północ. Godzinka drogi i meta? Pobożne życzenia! Do pokonania Polski i wylądowania w Gdyni potrzebowałem dwunastu godzin w kombinacji auto-PKS-PKP. Dopłata 20 zł do pierwszej klasy okazała się trafną decyzją przed 8-godzinną podróżą koleją. Przyznacie chyba, że skorzystanie z 5 godzin snu przed sporym wyścigiem ze startem o ósmej rano jest opcją nie do pogardzenia.
”Chcesz wypocząć przed zawodami i dobrze się wyspać?
Zostaw samochód i wybierz pociąg!

Na szczęście PKS w Nowym Targu ma dworzec z dobrym jedzeniem. W Krakowie do pociągu miałem aż 10 minut, więc znów skorzystałem z okazji i upolowałem jakąś przekąskę. Potem już tylko spacer z Gdyni Głównej na Skwer Kościuszki, gdzie czekało na mnie wyro. W Gdyni czekała też na mnie moja ekipa. Cenię sobie optymalizację czasowo-finansową, tym bardziej cieszyłem się, że przygarnięto mnie do kampera zaparkowanego pod biurem zawodów.
”Planując wyjazd w opcji kamper, stwórzcie sobie pewien margines czasu!
Spanie w kamperze może i nie wydaje się wygodne, ale jest tanie i pozwala stworzyć przed wyścigiem fajną atmosferę. A jeśli do samego kampera trafi się jeszcze świetny właściciel, wówczas nie można narzekać. (Dzięki, Aga!) Narzekać więc nie zamierzałem. Jedyne, co pod kamperowym prysznicem mogłem więc zrobić, to ucieszyć się, że udało mi się schudnąć. W tym miejscu dobra rada dla Was: planując wyjazd w opcji kamper, stwórzcie sobie pewien margines czasu. Bo niby wszystko miałem pod ręką, a każdą czynność wykonywałem nieco ostrożniej… i jakby trochę wolniej. A może po prostu się nie wyspałem? Jedno wiem na pewno: na dworcu o tym standardzie mógłbym sobie pomarzyć.
Dzień wyścigu zacząłbym o 6:00, ale o pół godziny wyprzedziła mnie koleżanka, która najwyraźniej spać nie lubi. Wcześniejsza pobudka nie przeszkodziła mi dosypiać do 6:30. Bo przecież miałem blisko. Ponieważ śniadanie (dwie porcje makaronu od naszej Ministry Kolarstwa) zjadłem jeszcze na kolację, przed wyścigiem weszła tylko słodka buła i batonik. W kieszenie zapakowałem trzy żele Agisko i drugi batonik. 136 km dalej nie było już po tym śladu.
Plusem spania do oporu jest brak czasu na „spalarę” przed startem. „Napinka” nikomu nie była potrzebna, a i o wyciszenie byłoby trudniej. W biurze zawodów czekała moja taczka BH G7 (w „Kluszkach” latałem starym poczciwym Rockym). O sprzęt zadbał Michał, nasz człowiek od misji specjalnych i niemożliwych. Michał, prze-gość, jednoosobowy „ogarniacz” naszego firmowego stoiska expo, mechanik, sprzedawca, fitter w jednej osobie. Michał został gwiazdą wyścigu nie wsiadając na rower. Ogarnął mnóstwo serwisów, porozdawał startującym pakiety, jedną ręką robił trzy naprawy, a jednocześnie sprzedawał wyścigowe „przydasie”. Nie bez powodu usłyszał imienną pochwałę od organizatora!

”Jeżeli nie jesteś pewien własnej formy, warunki pogodowe są złe - zabierz na trasę telefon!
Dobre mocowanie będzie pomocne.
W końcu znalazłem się na starcie u boku Ministry. Na wszelki wypadek wziąłem w trasę telefon. Taki efekt traumy z wyścigu Cyklo Gdynia sprzed dwóch lat, gdzie wystartowałem bez formy, dyspozycji, w deszczu i bez telefonu. Uwierzcie, nie był to mądry pomysł. Tym razem zabieranie telefonu ostatecznie okazało się zbędne. A dla niektórych okazało się przeszkodzą, gdy telefon zawodnika wyprzedził nas na zjeździe. Oto konsekwencje złego przytwierdzenia.
”“Grand Fondo Gdynia - idealne zabezpieczenie trasy i świetne bufety – to obecnie najlepiej zorganizowany amatorski wyścig w Polsce.”
Po odrobieniu pańszczyzny w socialach, w sektorze ustalaliśmy z Ewką strategię. Wydałem trochę służbowych dyspozycji: „Ostrożnie na starcie, nie daj się zepchnąć! Ja jadę swoje, jak coś nie pójdzie, czekam na Ciebie i kończymy razem”. Ruszyliśmy punktualnie. Wystartowałem z czwartego/piątego szeregu, tęsknie patrząc na ten pierwszy, bezpieczny rząd. Rząd pełen znanych (i znajomych) kolarzy.
Doświadczenie i tym razem się przydało. Po szybkich wpięciach w pedały, dwa zakręty dalej byłem na swoim miejscu. Z przodu. Tam gdzie lubię. Jeżeli jest się w formie, chce się powalczyć o wynik i widzi się na to szanse, warto trzymać się okolic 15-25 pozycji, dzięki czemu zmniejsza się ryzyko kraksy lub oderwania się od głównej grupy. Mimo tego komfortu, wyjazd z miasta był dość karkołomny. Miejscami trasa składała się z pasa wydzielonego dla kolarzy z szerszej ulicy, wzbogaconego studzienkami w rodzaju tych, które potrafią zatrzymać nieuważnego zawodnika na zawsze (jedynym ratunkiem był w takiej sytuacji mój Michał z AirBike’a!). Ot, kolarska codzienność, na którą nawet organizatorzy nie mają większego wpływu.
Rzeczy od organizatorów zależne zostały domknięte na ostatni guzik. Trasę zabezpieczono, ulice pozamykano barierami, a przed peletonem jechał ogarnięty pilot. Lata organizacji triathlonów przez Sport Evolution dały o sobie znać. (Jak podsumował wyścig jeden z dyrektorów grupy zawodowej: „Idealne zabezpieczenie trasy, świetne bufety – to obecnie najlepiej zorganizowany amatorski wyścig w Polsce”).
”Trasa pełna wertepów? Grunt to dobrze dobrane i napompowane gumy oraz… solidne mocowanie wyposażenia!
Szybko wyjechaliśmy za miasto. Zrobiło się ładnie, szeroko i… dziurawo. Planując start, weźcie to pod uwagę. Gumy? Najlepiej 25-28C. Ciśnienie raczej z tych wyższych. W pewnym momencie minąłem bidon z koszykiem i box z zapasem, które nie wytrzymały próby wstrząsowej. Nie zapomnijcie więc o solidnym mocowaniu wyposażenia.
Kolejny istotny aspekt – podjazdy. Choć to nie góry, pod górę jechaliśmy często. Jak w życiu. Na 10. kilometrze, w okolicach wsi Luzino, zobaczyłem na swoim Polarze 179 BPM (w skali 182!). Pomyślałem o biednej Ewce z tyłu – a może by na nią zaczekać? Chwilę później mój wewnętrzny anielski głos został zduszony krótkim żołnierskim: „Zapierdalaj, kurwa!!!”. Co też natychmiast zrobiłem – ważne, by pozostawać w zgodzie ze swoim sumieniem.
Przycisnąłem, dojechałem do koła przede mną i gnałem z resztą do przodu. Co chwilę ktoś próbował odjechać. O chwili spokoju mogłem tylko marzyć. W programie było ściganie z Zenonem Jaskułą. Nie ukrywam, moim planem było przejechanie wyścigu ramię w ramię z tym zawodnikiem. Pamiętam jak w ’97 odwiedził nas w Warszawskim Towarzystwie Cyklistów. Dla mnie, wówczas dzieciaka, był istotą niemal z kosmosu. Nie co dziennie można spotkać zwycięzcę etapu Tour de France. Ostatecznie w Gdyni, z braku dyspozycji, zastąpił go młodszy kolega Piotr Wadecki. Szybko dał nam odczuć, że siedzi w zawodowym kolarstwie. Parę razy porządnie nas naciągnął, do spółki z prezesem jednej z najbardziej „kolarskich” firm w Polsce. Mowa o Piotrze Bielińskim i jego ActiveJet.

Obydwaj panowie mieli w czołówce po kilku swoich zawodników, gaz szedł więc jak trzeba. Dość szybko odjechaliśmy grupie w 10-12 osób. Ktoś jeszcze odskoczył do przodu, a jako że nieźle wiało, chłopaki zarządzili podwójny wachlarz (czyli jazdę krótkimi zmianami w dwurzędowej formacji, w której kolarze krążą po elipsie). Niezły pomysł nie uwzględniał jednak obecności paru młodych koni bez kolarskiego doświadczenia, za to z naprawdę, ale to naprawdę mocną nogą. Dobra moja! Mocny podwójny wykończyłby mnie w moment. A tak, nawet na rancie (czyli jazdą jeden za drugim bez wzajemnej osłony, wzdłuż zawietrznej krawędzi drogi przy mocnym bocznym wietrze) zawsze gdzieś się tam przytulę, dając zmiany na miarę moich możliwości. Byle nie do upadłego.
Lecz nawet moja spinningowa forma w końcu musiała się poddać. Jedna większa hopka przed Nową Hutą sprawiła, że noga odmówiła mi posłuszeństwa. Już na początku podjazdu wiedziałem, że na szczycie będę za czołówką. Najpierw odpuściła głowa, sekundę po niej nogi. Po chwili wahania cisnąłem jednak dalej. 20-30-metrowa strata na szczycie nie była tragedią, jednak nogi miałem jak kołki. Trzech chłopaków odpadło, któregoś dogoniłem, wspólnie doszliśmy do następnych dwóch. Postanowiliśmy wspólnie minimalizować straty. Zmęczenie dało o sobie znać, gdy okazało się, że chłopaki nie kumają, co powinniśmy robić. Próbujemy zmontować wachlarz i jechać po zmianach. Pada pytanie, czy dojdziemy czołówkę. Czy tylko ja miałem pewność, że się nie uda?!
”Kto hamuje, ten przegrywa!
Ktoś tu nie zmierzył sił na zamiary. Któryś dał za mocne zmiany. Po chwili obok mnie został tylko jeden. Choć od morza coraz dalej, pozostali zniknęli, jakby pożarł ich rekin. Został ten silny, lecz z marną techniką jazdy, ze zbyt miękkim przełożeniem. Urządziłem mu szybkie szkolenie: kto hamuje, ten przegrywa. Chyba nie miał mi tego za złe, bo co wspólnie zrobiliśmy, to nasze! Utrzymaliśmy całkiem przyzwoite tempo pod 35 km/h. W ten sposób przelecieliśmy z 20 kaemów. Choć szło wolniej, to przynajmniej równym rytmem.
W którymś momencie minęliśmy „Wadka”. Na co on czeka!?, myślałem. Jak się później okazało, złapał gumę, lecz po wymianie przy pomocy kolegów udało mu się dojść grupę!
W pewnym momencie doszedł nas motor pilota, a chwilę później także główna grupa z pomarańczową szpicą CCC. Szybki skok na koło – i dalej już jechaliśmy w pociągu. Zaproszenie zawodowców na tę imprezę było strzałem w dziesiątkę. Wyrównali tempo w górę i formowali w miarę normalny peleton. Dzięki temu podniosło się bezpieczeństwo jazdy całej grupy. W połączeniu ze świetnym zabezpieczeniem trasy, wyścig na kilkaset osób odbył się chyba bez żadnego poważniejszego wypadku.
Końcowe kilometry w głównej grupie minęły błyskawicznie. Po kilku kolarskich plotkach (na miarę naszych siłowych możliwości) wpadliśmy do miasta znanym ze startu pojedynczym pasem ruchu. Na szczęście, przed nami był odjazd, miłośnicy solowych finałów oddalili się od reszty, a chłopaki „z cycków” utrzymali słuszne tempo. Dzięki temu nikt nie ryzykował życiem za lepsze miejsce na mecie.
Meta! Na mecie – medal. Niby niezasłużony, ale grawerunek z nazwiskiem i czasem stanowi fajną pamiątkę. Dzięki za wspólną jazdę, za dyskusje o trasie, uśmiechy, za fotki z przyjaciółmi i z zawodowcami.

Składam podziękowania przede wszystkim mojej ekipie. Jesteście najlepsi na świecie! Tylko dzięki Wam udało mi się teleportować z gór do oddalonej o 750 km Gdyni, przespać chwilę w łóżku i w 15 min ogarnąć się na start z przygotowanym całym sprzętem. Magdo, Ewo, Agnieszko, Michale – dzięki!!!
Gratulacje należą się także organizatorom. Zrobiliście superwyścig, zadbaliście o zabezpieczenie trasy na każdym odcinku, nawet koszulka – śliczna, z polską flagą – była materiałowo lepsza od tej rozdawanej w samplach. To wszystko zaowocowało fantastyczną atmosferą.
Na koniec podziękowania dla wszystkich startujących. I oczywiście dla kibiców przy trasie. To był naprawdę fajny dzień. Do zobaczenia za rok!
P.S. W myśl zasady „Polska mistrzem Polski” mój wynik uplasował się w górnych strefach moich oczekiwań. Takiego SMSsa z pomiaru czasu dostałem:
POL PYTEL Mikolaj (104) AirBike Team 1981 – Open 16mce – M18 – 13mce – 03:39:33 – AVG 36.7 km/h
PS2: Wrzuciłbym zapis z Polara, ale w połowie GPS złośliwie się wyłączył, bo wcześniej nie zechciało mi się go naładować. Czasu nie znalazłem. Zajadałem się makaronem.
Kto nie wierzy moim słowom, tego zapraszam na Instastories!
Informacje o imprezie tutaj: