Mniej więcej w styczniu, na spinningu w ARTIS, któryś ze znajomych zapowiedział przejazd piekielną szosą we włoskiej przełęczy w Stelvio. I tak, od słowa do słowa wyszło, że w Polsce też mamy fajny wyścig. TATRA ROAD RACE vel „Hard As Hell”.

Szybka decyzja: nasza 3-osobowa ekipa musi wziąć w nim udział! Miesiąc w miesiąc padało pytanie, czy już nie czas, by się zapisać? 31 maja dokonało się! Akurat wróciliśmy z Joy Ride Bike Festival i mogliśmy przejść do kolejnych zadań.

Kwestia noclegu pozostawała otwarta, ale że Zakopane bazę ma dużą, a podłoga w busie wygodna, stwierdziłem, że jakoś się to ogarnie. Początek lipca był intensywny. Ironman Klagenfurt, prowadzone przeze mnie i Ministrę Kolarstwa treningi szosowe, gala 50 Najbardziej Kreatywnych w Biznesie, do tego wizyta w radiowej Czwórce i kilka żeglarskich dni na Mazurach. W środę wieczorem powrót do Warszawy, w czwartkowy poranek trening w ARTIS i od razu wyjazd w góry. Myślicie, że po sześciu godzinach znaleźliśmy się w Zakopanem? Nic bardziej mylnego!

Puk, puk – tu koło!

Tuż za Częstochową coś zaczęło „pukać”. Prawe przednie koło. Przecież dopiero co na przeglądzie wymieniali łożysko! Źle poskładany przegub i już się rozsypuje?! Chwila zastanowienia, szybki „telefon do przyjaciela”. Gdzie tu w świętym mieście od ręki wymienią nam przegub? W kosmicznej miejscówce Marcina Kisiela, magika i człowieka od sytuacji awaryjnych. Sama wymiana przegubu zajęła mu ledwo godzinę (czyli tyle, ile szukaliśmy jego małego warsztatu). Przez ten czas pooglądaliśmy różne cuda z jego podwórka. Między innymi dwie Beemki 8, Mustanga Cabrio (na oko rocznik ’66), przerabiane przez niego motocykle. Obłęd! Gość nie tylko zna się na maszynach, ale, co nie mniej ważne, także je kocha. I świetnie o nich opowiada. Kilka historii później (chociażby o planach na rajdówkę i wylocie do lasu przy 150km/h), po wyłożeniu dosłownie paru groszy nasza bryka była gotowa do jazdy.

Radośnie poturlaliśmy się dalej… Do Zakopanego? Myślałby kto! Nawigator do spółki z kierowcą postanowili zwiedzić okolicę. Gdy dotarliśmy na Słowację, ktoś zasugerował wizytę na finale Mundialu w Moskwie. Z niemal pustym bakiem koło 22:00 dotarliśmy w końcu na nocleg. Szybka trasa to to nie była. Na rowerach powinno pójść lepiej!

Nie zmęczyć nóg

Piątek przywitał nas piękną pogodą i jeszcze lepszym widokiem na Giewont, a pod oknem – na ładne i zadbane gospodarstwo w super lokalizacji. To była nasza baza na najbliższe trzy dni. Pierwszy przeznaczyliśmy na lekki objazd trasy. Nie za mocno, żeby nie zmęczyć nóg (inna sprawa, że moje w ogóle nie były zmęczone. Przez tydzień zrobiłem zaledwie godzinę spinningu). Kilka podjazdów na rozgrzewkę, kilka zjazdów dla ochłody (w tym ostatni z Butorowego Wierchu, gdzie łatwo było „polecieć prosto”). Konkluzja? Trasa ładnie oznakowana, lecz dziurawa jak sito; widoczki piękne, podjazdy raczej do ujechania.

Resztę dnia spędziliśmy na odbieraniu pakietów i na pogaduchach w expo z mnóstwem znajomych. Z Siarą wymieniłem się planami rozwoju „szosówek” na festiwalu w Kluszkowcach. Z Pawłem poplotkowałem o CeramicSpeed i Wahoo. A jako że dwa lata planowałem zakup komputerka na rower, a Paweł miał przy sobie Wahoo ELEMNT BOLT w limitowanej, żółtej (AirBike’owej!) edycji, przy okazji dokonałem wymarzonego zakupu. Ze sprzętem zaprzyjaźniłem się w 15 minut. Przez automatycznie wrzucany na FB link znajomi mogli teraz śledzić, czy posuwałem się jeszcze do przodu. Dacie wiarę? Teść przesiedział bite 5,5 godziny śledząc, czy jeszcze żyję! Takiego kibica możecie mi pozazdrościć.

Szewc bez butów

Jako że pojawiła się rzadka okazja do pogadania ze znajomymi, przedstartowe pójście spać przeciągnęło się do północy. Zresztą, start był dopiero o 11:00 (długi) i o 11:30 (krótki dystans). Większość z nas pospała sobie do 8:00. Ja do tych szczęściarzy nie należałem. O 6:00 w sobotę obudziło mnie bębnienie w dach. Lało. I to konkretnie. A może by tak nie wystartować?, coś mnie kusiło z tyłu zaspanej głowy. Po porannym prysznicu, gdy makaron już się ugotował, zaczęło wychodzić słońce i po dziewiątej wiadomo już było, że stanę na linii startu. Poprzedniego wieczora nasz gospodarz stwierdził, że dzień będzie znośny. Wierzyliśmy mu.

Szybkie zebranie klamotów, dodatkowa warstwa ciuchów, żelki i batoniki w kieszenie – i jazda na start! Ostatnie klepnięcia w plecy, wstawienie do ostatniego sektora, bez presji (w razie czego wyprzedzimy pod górkę). Wybiła 11:00. Bomba poszła w górę.
Start szeroko, nie nerwowo. Zaczęliśmy lekkim podjazdem pod Butorowy Wierch. Jechałem zgodnie z planem, koło w koło z Krzysiem (kierownikiem KEN, aka „Żelek”). Już po 25 km poczułem, że coś jest nie tak. Niby czułem się dobrze, miałem moc pod nogą, a równocześnie podjazdy za mocno mnie męczyły… Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Pętla prowadziła przez Bachledówkę i Pitoniówkę, powtarzaliśmy tę rundę 3 razy. Mniej więcej do 70 km jechałem równo z Krzyśkiem. Stopniowo coraz więcej kosztowało mnie utrzymanie tempa. W którymś momencie widząc, że Krzysiek ma więcej siły na podjeździe, krzyknąłem do niego, by jechał, bo musiałem trochę zwolnić.

Kolejne 10 km zajęło mi rozkminianie, co się właściwie stało. Przypomniałem sobie, jak bolały mnie nogi po rundzie w Klagenfurcie na przełożeniu 53-28 i drugiego dnia na 53-25 (www.krolrowerow.pl/2018/07/04/klagenfurt-2018-xx-zawody-ironman-za-nam). A przecież tam było pod górę zaledwie 900 m na rundzie! Przyjrzałem się dokładniej profilowi trasy naklejonemu na kierownicę i dość szybko zrozumiałem, co było nie tak. Nie zmieniłem w rowerze przełożeń na górskie! W całej swojej bezczelności, niefrasobliwości i zadufaniu – bo niby swoje w życiu przejechałem (a i do startu zrzuciłem tych 6 kg)! Po co mi te sklepy z rowerami, gdy jak szewc bez butów chodzę? Zostawiłem w rowerze mazowieckie przełożenia 53-39 a z tyłu 11-28. Boleśnie odczułem swój błąd.

Odliczając każdy metr

Do 70 km próbowałem jeszcze walczyć, utrzymać pozycję, a gdzie się da – przyśpieszyć. Drugi podjazd pod Pitoniówkę sprowadził mnie jednak do parteru. Mierz siły na zamiary? Śmiechu warte… Od tego momentu miałem już tylko dwa cele:

    1. Ukończyć wyścig
    2. Utrzymać się na rowerze i nie pchać go pod górę

A jeszcze na starcie kibice krzyczeli: „Dawaj, dawaj, Król Rowerów!”… W którymś momencie doszła mnie Ewa, nasza Ministra Kolarstwa. Z jednej strony mnie to załamało, że doganiała mnie dziewczyna, z drugiej jednak ucieszyło, bo widać było jej moc. Strzeliliśmy szybkie selfie i Ewa pognała do przodu. A ja? Na kadencji 30-40 momentami turlałem się, odliczając każdy metr dzielący mnie od mety. Ostatnie podjazdy wjechałem już tylko siłą woli. Korby odbijały, a uda paliły żywym ogniem!

W sumie wyprzedziło mnie 11 dziewczyn. Myślę, że niefrasobliwość przy doborze przełożeń kosztowała mnie przynajmniej 0,5 h. Plus z tego taki, że zrobiłem trening siłowy, jakiego kiedy indziej bym sobie nie urządził. Po minięciu przez Ewę szacowałem już tylko, kiedy dogoni mnie Wojtek i Witek i czy będą chcieli na mnie poczekać ze wspólnym wjazdem na metę. Ostatnie podjazdy wjechałem już tylko siłą woli. Odliczając każdy metr. Na 119 kilometrze szczyt ostatniego podjazdu. I zjazd do mety. Marzyłem tylko o tym, by minąć kreskę w miarę niezauważonym, bo osiągnięty czas nie napawał mnie jednak dumą. Na ostatnich kilometrach uformowaliśmy czteroosobową grupę. Widać było, że chłopaki mają ochotę na finisz. Ja nie miałem jej w ogóle. Ale dusza fajtera nie pozwoliła mi odpuścić. Za szlabanami Hotelu Mercure mocniej nacisnąłem pedały. I z naszej grupki na metę wyjechałem pierwszy. Jak gdyby miało to cokolwiek zmienić…

Wspaniała impreza! Brawa dla organizatora (którym jest wychowanek Wojtka, także i mojego trenera sprzed lat, a aktualnie fittera w AirBike). Pozdrowienia, Czarek!
Piękne widoki (jak zawsze na Podhalu), super atmosfera i spotkania ze świetnymi ludźmi. To był bardzo udany weekend!