W tym sezonie w całości zabezpieczamy serwisowo cykl imprez Triathlon Energy. Na każdej imprezie jest nasz wóz serwisowy i mechanicy.
Nie inaczej było w Bełchatowie. Z tą różnicą, że wyjątkowo obowiązki pozwoliły mi pojechać tam osobiście.

Wyruszyliśmy w sobotę po treningu kolarskim z Wilanowa. Bełchatów jest w miarę blisko, droga znośna, więc szybko dotarliśmy na miejsce. Po drodze udało mi się jeszcze wrzucić na FB fotki z piątkowego i sobotniego treningu.

Organizator zawsze o nas dba – tak było i tym razem. Dostaliśmy strategiczne miejsce przed Halą Energia, w której znajdowało się biuro zawodów. (Swoją drogą, zdaje się, że na co dzień jest to baza Skry Bełchatów).

Odebrałem pełen różnego dobra pakiet startowy. Zawierał m.in. bardzo porządnie wydany racebook (jeszcze wrócimy do tego tematu). Moją uwagę przykuło (nie mogło być inaczej!) jedzenie – batoniki „by Ann” Lewandowskiej.

Za, nie kłamię!, dwie dychy wrzucone na konto PZTri stałem się jednodniowym licencjonowanym triathlonistą.

Z Adamem (organizatorem) i Markiem (konferansjerem) przeprowadziłem kilka miłych rozmów branżowych, trochę popracowaliśmy, w międzyczasie urządziliśmy sobie grilla. Ani się obejrzeliśmy, jak zrobiła się pierwsza w nocy. Pora zasłużonego odpoczynku. Jak zasłużony był to odpoczynek, niech świadczy fakt, że zasnąłem w sali zapełnionej obsługą, czyli w samym centrum imprezy.

Rano pobudka o 6:00. Zapytacie, czemu tak wcześnie? Odpowiedź jest prosta: troszczyliśmy się o zawodników, którzy już od 7:00 mogli przecież potrzebować naszej pomocy technicznej w strefie zmian. Pierwsze do strefy wjeżdżały rowery głównie z 1/2. Dystans już poważny, zawodnicy przygotowani, to i roboty mało. Dystans 1/4 i – króciutki – 1/8 wymagały już od nas więcej troski. Wymiany dętek i inne drobne regulacje ogarnęliśmy wystarczająco sprawnie, by niepotrzebnie nie stresować się przed startem. Zdążyłem nawet w miarę spokojnie się ogarnąć (dwa żele Agisko na ramę, do tego bidon z piciem) i wstawić swój rower.

A potem się zaczęło! Tuż po serwisach trzeba było migiem skoczyć do wody. Zbiornik fajny, jeśli nie liczyć tych ostrych wodorostów, co to smyrały mnie tu i tam. Woda ciepła, to wolałem moją „nieprzepisową” żabeczką płynąć bez pianki. Sakramencko nie lubię jej zakładać.

Żabkę odbębniłem nieśpiesznie. 23 minuty. Stać mnie na 20-21, ale w planie miałem oszczędzić siły na rower. Nie powiem, nawet nieźle poszło mi to oszczędzanie! Już na belce minąłem z pięć osób, a potem przez cały dystans tylko wyprzedzałem. Mnie nie minął nikt (niezależnie od pokonywanego dystansu).

Pod koniec drugiej pętli zacząłem zastanawiać się, gdzie, do diaska, mam jechać dalej!? Na odprawie technicznej słyszałem co prawda kilka przydatnych wskazówek, ale o tym, gdzie znajduje się zjazd do mety, to już mi nie chciało słuchać. A wystarczyło na sekundę chociaż spojrzeć na ten piękny racebook… Może wtedy zamiast robić TRZECIĄ PĘTLĘ i 61,7 km, już po 45 kilometrach trafiłbym prosto do mety? Mea culpa! Podziwiałem więc elektrociepłownię, bunkry, ciepłociąg… bo i co miałem robić? Pożytek taki, że korzystałem z praktycznie pustej trasy, nie musiałem na nikogo uważać i wszystko dobrze widziałem.

Pod koniec trzeciej rundy spotkałem jeszcze zawodniczkę z warszawskiej Kuźni Triathlonu. Naprawiała koło. Wiedziałem z odprawy, że pomoc jest dopuszczalna, a rozglądając się wokół, doszedłem do wniosku, że mój wyścig zamienił się w przejażdżkę dla sportu. Z przyjemnością więc zatrzymałem się, by zobaczyć, czy w czymś mógłbym pomóc. Istotnie, dziura w oponie miała wielkość mniej więcej kciuka. Szybka kalkulacja: Co zrobić? Nowa dętka od razu wystrzeli. Jak na złość w rowie znaleźliśmy same puszki. Nie nadawały się. Już w pierwszej sekundzie poszukiwań moje oko przyciągnął jednak numer startowy. Wydawał się idealny na łatkę do opony! Minutę później wkładaliśmy do roweru złożone, napompowane koło. Na mecie widziałem Anetę i wiem, że skończyła. Patent wytrzymał!

A jak było z bieganiem? Jak to u mnie z bieganiem. Masakra! Mogę tylko przypuszczać, że to przypadek podobny do jazdy. Żeby biegać, trzeba biegać. A ja biegać nie lubię. Za pływaniem też w sumie nie przepadam. (Jeśli więc myślicie o mojej pomocy w przyszłości, zaproszenia do sztafet przyjmuję wyłącznie jako kolarz).

Runda biegowa była ciekawa, bo prowadziła przez miasto. Było dość gorąco, na szczęście organizator wystawił kurtyny wodne. Najlepsze było jednak to, że sami mieszkańcy przez bite kilka godzin polewali nas wężami ogrodowymi i dawali kubki z wodą. To bardzo miłe słyszeć doping i widzieć, że ktoś cieszy się z imprezy, a do tego poświęca swój czas i środki (plastikowe kubki czy woda nie są przecież za darmo), by pomagać zawodnikom.
Wielkie i szczere podziękowania dla mieszkańców, kibiców i fantastycznych, uczynnych młodych wolontariuszy! To był fajny dzień. Zabawa była przednia, a i sama impreza super zorganizowana.
A sam wynik? No cóż… W Malborku było 2:47:34. Tu spodziewałem się otrzeć o 2:50, bo w sumie jedyne, co trenuję, to rower. Wyszło, jak wyszło. W sumie bez większego znaczenia.

Co sobie pojeździłem, to moje. W końcu jestem Królem Rowerów!