Rok temu się zapisałem i teraz wybiła ta godzina. Trzeba zmierzyć się z dystansem. Przynajmniej to okropne bieganie będzie dookoła ładnego zamku — chociaż krzyżackiego. Może jednak przekupić obsadę, a nie zdobywać… jak to zrobili nasi — dawno temu?

Zamek niezdobyty?

Castle Triathlon Malbork, to jedna z moich ulubionych imprez triathlonowych w Polsce. Za sprawą magicznego miejsca, w którym jest rozgrywana, ale też ludzi, którzy tworzą tę imprezę i niepowtarzalną atmosferę.
Na te zawody, jako na jedyne w tym roku, zapisałem się z góry. Zaraz po poprzedniej edycji, jak tylko otworzyli zapisy. Lubię Marcina Waniewskiego, który jest współorganizatorem tych zawodów. I podobnie jak w Gdyni, urzeka mnie magia miejsca, w którym te zawody są rozgrywane.

 Mały kamper i do przodu!

W tym roku dodatkowych misji dla znajomych zawodników było mało. Poleciałem więc małym autem, za to z opcją rozłożenia tylnych foteli w wygodne łóżko. Bardzo sympatyczny kemping położony jest dosłownie za płotem strefy zmian. Aż się prosi, żeby zamiast krążyć po okolicy za noclegiem, otworzyć sobie piwko i spokojnie pójść spać nie martwiąc się o dojazd na imprezę z samego rana.

Malbork, to jedna z moich ulubionych imprez triathlonowych w Polsce. Za sprawą magicznego miejsca, w którym jest rozgrywana, ale też oczywiście ludzi, którzy tworzą imprezę i jej niepowtarzalną atmosferę!

No to… po Malborku?

Wstałem chwilę po 6:00 i po 20 minutach byłem już w biurze zawodów po pakiet startowy. Oby to była dobra wróżba! – pomyślałem. Zaraz potem szybkie śniadanie, ten element muszę dopracować, bo jem najczęściej byle co i potem ciężko mi się biega.
Co do zasady — wrześniowa pogoda w Malborku powinna tradycyjnie stać pod znakiem chłodu i deszczu. Podobnie zapowiadało się też tym razem, ale ostatecznie po opadach nad ranem została tylko częściowo wilgotna nawierzchnia a w czasie wyścigu nic na nas nie padało. Trasa kolarska w Malborku jest bardzo fajna. Nie ma żadnych podjazdów, a zakrętów jest dosłownie kilka. Do tego jak na polskie standardy asfalt jest całkiem równy, a trasa ustawiona na jednej pętli. Ponieważ start do pływania zorganizowano w formie tak zwanego rolling startu, czyli wchodziliśmy do wody po kolei, a czas zaczynał nam się liczyć od przejścia przez matę, to ja z moją żabką nie pchałem się do przodu. Start z końca stawki poskutkował tym, że na rower wyszedłem jeszcze później niż zazwyczaj, już całkiem na samym szarym końcu. Oznaczało to tylko jedno — będę wyprzedzał! Zresztą to już powoli staje się tradycją, że na rowerze nikt mnie nie wyprzedza. To pewnie dlatego, że mam najdroższy rower z tych, co późno wychodzą z wody. Niestety po rowerze był bieg, zatem tamte 130-150 osób, które mijałem na rowerze, elegancko minęło teraz mnie, kiedy walczyłem o utrzymanie tempa biegu „sześć zero”.

Rower zawsze najmocniejszy!

Na rowerze jechało mi się bardzo dobrze, chociaż początek był jakiś taki wolny… Aż zacząłem się zastanawiać czy to wiatr, którego nie czuć tak mnie hamuje? Czy po prostu dzisiaj nie mam siły? Po wyścigu Paweł Najmowicz stwierdził, że tam na początku trasy jest jednak jakiś podjazd. Jak na moje oko to chyba mu się wydawało. Tak czy siak, w połowie drogi do nawrotu tempo z żałosnych 32 km/h doszlusowało do pożądanych 35 km/h i zaczęło to powoli jakoś wyglądać. Po nawrocie moje przypuszczenia, że wiatr nie wychodził na zero potwierdziły się.  Licznik zaczął pokazywać wartości pomiędzy 38 a 45 km na godzinę. Za to coraz trudniej było doganiać i mijać kolejnych zawodników, bo dochodziłem już coraz mocniejszych. A ostatnich dwóch czy trzech, to wyglądało już całkiem na Kozaków.
Szybki wjazd do miasta i strefa zmian. Zmieniona organizacja trasy i dobiegów do strefy zmian dała super efekty. Po pierwsze strefa nie była zlokalizowana w błocie. Duży ukłon dla organizatora za wyciąganie wniosków z poprzednich edycji i szukanie możliwości poprawienia warunków dla zawodników.

To te emocje i ci ludzie tworzą atmosferę tego sportu!

Wszystko przez hokej…

W drugiej strefie zmian (tzw. T2), jak to zwykle na moich triathlonach, skończyło się rumakowanie. Nawet w miarę szybko się ogarnąłem z przebraniem, by wyruszyć na trasę biegową.
Już na rowerze czułem, że pierwszy w tym sezonie po letniej przerwie trening hokejowy, nie był idealnym przygotowaniem do triathlonu. A na początku biegania poczułem to już całkiem wyraźnie. Ciągnęła mnie większość ścięgien i mięśni w nogach. Cóż, ale te 10 km, które dzieliło mnie od mety trzeba było jakoś pokonać. Bieg po zamkowym parku, nawet na ostatnich nogach, to w sumie bardzo przyjemne doznanie. Dużo fantastycznych kibiców (dzięki Fabisz, Jarek i inni za doping!!) znajomych zawodników, którzy startują następnego dnia. To te emocje i ci ludzie tworzą atmosferę tego sportu. O dziwo czułem się ogólnie dobrze, więc już na drugim kilometrze zacząłem kalkulować. Padnie nowa życiówka czy nie padnie? Zmęczenie nie poprawia, zdaje się, zdolności matematycznych, bo za pierwszym razem wyszło mi, że życiówkę poprawię o 10 minut. Przez chwilę myślałem, że to może oszczędności na skróconych dobiegach do strefy zmian i moje w miarę szybkie ogarnięcie się w tej strefie, ale coś mi się nie zgadzało. Druga kalkulacja wyszła zgoła odmiennie — pięć  minut w plecy. Niby nie ma dramatu, bo startuję dla frajdy, ale jednak chciałoby się poprawić wynik, szczególnie że coś tam rowerowo trenowałem przez ostatni sezon.

Życiówka!

Policzyłem więc po raz trzeci i wyszło mi, że jest na styk. Czyli trzeba będzie nieźle zapieprzać na tym bieganiu, żeby dowieźć wynik lepszy niż w zeszłym roku. Absolutnie nie miałem ambicji, żeby poprawić wynik o 30 minut. Raczej celowałem w taktykę à la Siergiej Bubka. Poprawić troszeczkę, minuta po minucie, tak o góra pięć. Nomen omen na piątym kilometrze do mety, z moich chaotycznych kalkulacji wychodziło mi, że jeżeli polecę około 5.30 na kilometr, to minę linię mety (w tym momencie z jednej strony wyczekiwaną, a z drugiej strony przeklęta, bo jeszcze tak daleko) z upragnionym rezultatem na zegarku. W ogóle dość duże zdziwienie i radość powodował fakt, że udało mi się uruchomić Polara w odpowiedni sposób. A potem jeszcze w miarę, jak trzeba naciskać start i stop, aby zegarek liczył kolejne dyscypliny.
Oczywiście jak to ja, nie do końca przyjrzałem się, gdzie jest meta… I zaskoczyła mnie wyłaniając się ze 300 metrów wcześniej niż rok temu! Może to i dobrze, oszczędziło mi to morderczego finiszu, który poza stanem przedzawałowym dałby może 5-10 sekund. A z drugiej strony potwierdziło słuszność taktyki, że na około 2 km do mety już nie ma co kalkulować tylko dawać do pieca wszystko, co jeszcze zostało w mięśniach i ogień! Finalnie, życiówka siadła. Poprawiłem czas o 2 minuty 20 sekund. Radość ma nie trwała długo, bo niezawodni koledzy uświadomili mi, że to zysk na strefach zmian.

Podsumowując:

Na pływaniu się opierniczałem — prawie dwie minuty wolniej niż rok temu, ale dalej mojej żabki trenować sensu nie widzę. Na rowerze było dobrze, wszystko zagrało, mogłem w sumie jeszcze deko przycisnąć. Podziękowania dla AirBike Wilanów za ekspresowe przygotowanie taczki, działała idealnie!
Na bieganiu… A po co o tym gadać?

Ps. 100 km treningu rok wcześniej dało 5 min lepszy czas. W sumie to się chyba nawet opłaca trenować.

Jeżeli chcecie looknąć na trasy, zapraszam na moją Stravę

Atmosfera jak zawsze rewelacja! Jak tylko ruszą zapisy, zapisuję się na 2019!
Cyferki
287 osób ukończyło:
135 open
M35 = 29 – pływanie 00:22:17 = 177
rower 01:14:53 = 31
bieganie 01:03:38 = 233
total = 02:45:14

Castle Triathlon Malbork 2019 ... zegar już tyka!