Pierwotnie mecz w Tychach mieliśmy rozegrać 19 stycznia. Niestety, tragiczne wydarzenia z Gdańska i żałoba narodowa w sobotę absolutnie wykluczyły ten termin. Przyznam, że nawet trochę mi ulżyło – bardzo obawiałem się tego spotkania.

Co czekało na nas w Tychach?

Wiedziałem, że czeka nas przeprawa z parą Czerkawski-Parzyszek w ataku. Za to na bramce miał stać Tomasz Rajski – zawodnik z dwudziestoletnim doświadczeniem, w tym także w Reprezentacji Polski.
Ostatecznie pojawił się drugi termin, wypadający w ferie warszawskie. To skróciło naszą ławkę do niepełnych czterech piątek (na każdej zmianie w hokeju na lodzie gra pięciu zawodników + bramkarz). Ten termin o wiele bardziej mi pasował. Może do tej pory zdążyłem oswoić się z myślą o tym meczu…?

W końcu nadszedł piątek, dzień wyjazdu.
Jeszcze w czwartek w nocy standardowo graliśmy trening, który skończyliśmy o 1:00. Po nim szybkie pranie, ciuchy na kaloryfer, a ja do łóżka. Na szczęście zbiórka do wyjazdu była dopiero o 10:30.

Wszyscy luksusowo załadowaliśmy się do autokaru pod Torwarem. Poczułem się trochę tak, jakbym rzeczywiście był zawodnikiem w drużynie hokejowej.
Po drodze obiad i drzemka, a na koniec meldunek pod hotelem w Tychach.

Hotel Stara Poczta okazał się być bardzo ładny i komfortowy, z pojedynczymi pokojami, dobrym jedzeniem i dużymi porcjami. Normalnie ideał! Szybko okazało się też, że właściciel jest mocno zaangażowany w hokej i wspiera całą imprezę.

Jeszcze w piątek po zakwaterowaniu podjechaliśmy na Stadion Zimowy w Tychach na trening razem z Artystami. Nawet nieźle wyszło, chociaż nie było obecnego bramkarza Artystów.

Wśród pozostałych zawodników HARP wyhaczyłem kilku gości, po których zdecydowanie było widać, że umieją grać i mają do tego naprawdę dobre warunki fizyczne. Nie przejęliśmy się jednak. W dobrych nastrojach wróciliśmy do hotelu na kolację.

Ale najpierw – Browary Tyskie!

W międzyczasie pojawiły się dwie fajne informacje. Pierwsza, że mecz odbędzie się dopiero o siedemnastej, więc w sobotnie południe możemy zwiedzić Browary Książęce. Druga – dla mnie jeszcze lepsza – to że naszego trenera, który pojechał na ferie narciarskie (gdzie zresztą uszkodził sobie nogę) zastąpi nie kto inny, a Jarek Rzeszutko. Nie byłoby to może tak spektakularne… gdyby nie fakt, że od roku gram kijem podpisanym jego nazwiskiem!
Z tą myślą w głowie udałem się na spoczynek.

Rano wczesne śniadanie, szybki prysznic i pojechaliśmy zwiedzać Tyskie Browary Książęce. Niesamowite, jak imponujące jest to przedsiębiorstwo. Tyle wspaniale zachowanej historii, opowiadanej przez fantastycznych, zakochanych w niej ludzi.


Po zwiedzaniu zjedliśmy obiad w hotelu, wsiedliśmy do autokaru – i jazda na Stadion!

Cisza przed burzą

Podjechaliśmy, kiedy już obsługa, wolontariusze służby i pierwsi kibice wchodzili na trybuny. To świetne uczucie, gdy ty w tym czasie podjeżdżasz autokarem ze swoją ekipą pod wejście dla zawodników. Przez chwilę poczułem się tak, jakbym rzeczywiście umiał grać w hokeja.
Nasze rzeczy już czekały w szatni wraz z przygotowanymi napojami, czekoladą i trenerami. Przebraliśmy się w stroje meczowe, wygłupiając się odrobinę, i zaczęliśmy zabawę.

Wyjechaliśmy na lód, by rozruszać się przed grą. Wraz z nami wyjechała też drużyna Artystów.
Rozgrzaliśmy się, robiąc kilka ćwiczeń, niezmiennie w dobrych nastrojach. Poprzedniego dnia przy kolacji trochę zaprzyjaźniliśmy się z Artystami z aktualnego składu drużyny.
Dzięki temu nie byli już tacy całkiem obcy.

Po naszej rozgrzewce nastąpiły występy dzieci i pokazy freestyle. Co ci goście pokazali na lodowisku, to ja nie mam pytań. Oni naprawdę umieją jeździć na łyżwach! Spore wrażenie zrobiła też ekipa dzieciaków, z której najmłodszy miał może trzy lata.

Chwilę później zaczęła się prezentacja zawodników i po kolei, parami, wyjeżdżaliśmy na lód.
Tego uczucia nie da się opisać, to trzeba przeżyć! Kiedy chwilę po Mariuszu Czerkawskim wyczytują ciebie i wyjeżdżasz na środek w dymie, wśród migających świateł! A dookoła rozciąga się przepiękny sportowy Stadion, notabene znacznie lepszy i ładniejszy niż jedyne warszawskie lodowisko na Torwarze. W dodatku trybuny na dwa i pół tysiąca osób wypełnione są po brzegi.


Pomyśleć, że pół roku temu w Warszawie nie udało się zapełnić kibicami siedmiuset miejsc Torwaru…

Chleba i igrzysk – mecz czas zacząć!

Mecz się rozpoczął i już po paru sekundach wiadomo było, że czeka nas bardzo ciężka i zacięta walka.
Przyjęte jest, że Mariusz Czerkawski, Adrian Parzyszek oraz ligowi bramkarze nie grają z nami na 100% swoich możliwości. Nie miałoby to większego sensu. My – amatorzy – nawet nie dotknęlibyśmy krążka.
Jednak tym razem było inaczej. Krążek raz za razem lądował w naszej bramce, mimo że Błażej – nasz bramkarz (który gra na co dzień, ale na bębnach w zespole muzycznym) – zagrał mecz życia, wybraniając wiele niesamowitych sytuacji. A przecież dojechał do nas dopiero o trzeciej w nocy, świeżo po koncercie, i prawie nie spał! A w hokeja w ogóle gra od trzech miesięcy.


Mimo że dostawaliśmy regularny łomot, nasza drużyna grała wspaniale. To naprawdę niesamowite, grać na jednym lodowisku z tyloma wspaniałymi ludźmi.

W trzeciej tercji, jak nakazuje zwyczaj, Mariusz Czerkawski przeszedł do naszej drużyny. Pozwoliło nam to na jeszcze bardziej ofensywną grę. Krążek raz za razem pojawiał się pod polem bramkowych Artystów i padały strzały w światło bramki.
Ale Tomek Rajski bronił jak zahipnotyzowany, jak za czasów gry w reprezentacji Polski. Nawet Mariusz nie bardzo był w stanie strzelić mu bramki, w sumie wbił mu raptem dwa gole.


W ostatnich minutach trzeciej tercji nasz posiłkowy trener Jarek Rzeszutko już nie wytrzymał. Porwał z szatni swoje łyżwy, kask i kij, założył treningową ciemno-niebieską koszulkę i tak jak stał, bez żadnych ochraniaczy, wyskoczył na lód. To, co pokazywał w parze z Mariuszem, było doprawdy niesamowite. Gra zawodowych hokeistów na żywo to przepiękne przedstawienie, pełne finezji i doskonale przemyślanych ruchów.
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 10:4 dla Artystów. No cóż…

Po każdej burzy wychodzi słońce

Po meczu zjedliśmy z Artystami kolację w hotelowej restauracji, a potem omówiliśmy niuanse gry piętro niżej, w hotelowym klubie.
W niedzielę rano po szybkim śniadaniu przyszła pora zbierać się do domu. W międzyczasie nasi niezastąpieni organizatorzy drużyny umówili jeszcze zwiedzanie kopalni w Zabrzu.


To było niesamowite przeżycie. Zwiedzanie odcinka sztolni, długiej w sumie na 14 km, ręcznie wykutej w skale, naprawdę robi wrażenie.
Kiedy zobaczysz na własne oczy, jak wyglądał przodek, w którym – leżąc przy oświetleniu wielkości malutkiego, rozchwianego płomyczka zapalniczki – górnik pracował cały dzień.


A przewodnik opowiada, że luz, że to nie tak źle… bo pod koniec XIX wieku wprowadzono przepisy, według których w kopalni nie mogły pracować dzieci poniżej siódmego roku życia…
Kopalnia robi niezapomniane wrażenie. Jeżeli tylko nadarzy Wam się taka możliwość, warto ją odwiedzić i zobaczyć na własne oczy!

Wracając do sportu – to był mój najlepszy hokejowy dzień. A wynik… cóż… Jeszcze się odegramy! 🙂