Na Ironman Gdynia 2019 przyjechaliśmy wyjątkowo w czwartek – tak, żeby się chwilę przespać, na spokojnie rozstawić stanowisko itd., a nie jak zawsze za pięć dwunasta. A było co robić. Zabraliśmy ze sobą na zawody 25 rowerów naszych klientów, mieliśmy umówione kilka napraw i wiadomo było, że na pewno spadnie deszcz dodatkowych zleceń.
W piątek od rana praca, przygotowanie stanowiska i pierwszych maszyn na sobotni sprint (krótszy dystans). Roboty było co niemiara, gdyż pierwsze sprzęty potrzebne były już na sobotę rano. Z naszych startował między innymi Maciej Dowbor, który ładnie powalczył i zajął finalnie drugie miejsce, gratulacje!

Kolejny z naszych zaprzyjaźnionych zawodników, Piotr Ławicki, wygrał open. To fantastyczne uczucie, kiedy przygotowany przez nas sprzęt bezawaryjnie dowozi zawodnika po dobre miejsce!
Zajrzał też nasz niezawodny czarny koń, jak zawsze z czarnym od brudu rowerem… Mikołaj Luft. Szykował się do startu w sobotę w sztafecie śmierci razem z Piotrem Binkowskim i Marią Cześnik. Musieli wygrać rywalizację sztafet i zrobili to z czasem 01:02:26.

Piotr jest pływakiem zimowym, a oprócz tego bardzo szybkim pływakiem zwykłym. Startowałem z nim w sztafecie w Mrągowie w 2017 roku. Wtedy też wygraliśmy.
Mikołaja i Marii nikomu, kto interesuje się triathlonem, przedstawiać nie trzeba.

Wracając na Skwer Kościuszki… Expo było czynne do godziny dwudziestej. W zasadzie bez przerwy pracowaliśmy na pełnych obrotach.
Ale w Gdyni jak to w Gdyni, „enough is not enough”. Wybiła 20:00, a do zrobienia zostały dwa rowery.

Piękne nowe czerwone Pinarello Bolid na hydraulicznych tarczówkach, w którym w transporcie lotniczym przecięty został przewód hydrauliczny hamulca. Drugą maszyną był klasyczny Trek Speed Concept na elektronice, gdzie trzeba było zmienić klamkomanetkę – sterowanie hamulca i przerzutki Di2.
Jedna i druga robota były na ładnych parę godzin. Zatem szybki transfer do hostelu i o godzinie 22:00 otworzyliśmy alternatywny serwis na hotelowym parkingu podziemnym. Taki underground. 😉
Już o 2:00 w nocy sprzęty były przeserwisowane, a my gotowi do spania. Gdzieś tam w międzyczasie nakleiliśmy jeszcze nową szytkę na dysk dla drugiego Ławickiego.

Sobota zaczęła się spokojnie, mogliśmy pospać prawie do siódmej, a więc niemal 5h. Wypas!
O 8:00 rano wystartowali pierwsi Zawodnicy, a o 9:00 otwarte zostało Expo. I do popołudnia powtórka z rozrywki – wydawanie rowerów na niedzielny start oraz odbieranie do serwisu rowerów zawodników, którzy startowali w sobotę.
Na koniec dnia zacząłem się zajmować swoją maszyną. W końcu miałem startować „połówkę”. Nowy rower, wypasiony, nie powiem. Był oczywiście nieobjeżdżony. Skończyło się na planach, podobnie jak z targetem treningu biegowego. Przynajmniej żabka była na swoim miejscu, konsekwentnie nie ruszana przez rok. No, nie licząc tego, że pianka była pożyczona od Maćka Żywka z Tripower, bo swoją gdzieś posiałem…
Był plan, aby pocisnąć rower, więc chciałem chociaż siodełko ustawić sobie na dobrej wysokości i w odpowiedniej odległości od padów. Jak rzadko, nawet się to w miarę udało.
Parę minut po 17:00 wpadł mój „partner in crime”, kolejny leader #leszczeTeam – Wojciech Herra. I uparł się, że będziemy zostawiać rowery na stojaku parę minut po otwarciu strefy zmian. Czyli wtedy, kiedy wszyscy. Nie polecam! Kolejka miała chyba ze 300 m.

Tyle dobrego, że w międzyczasie poskręcałem sobie rower do końca. Potem się oczywiście okazało, że nie przeczytaliśmy regulaminu, nie mamy ze sobą worków i naklejek z numerami na kaskach. Trzeba było jeszcze raz iść po rzeczy i wrócić do strefy, żeby wstawić sprzęt. Jednak czytanie regulaminu na takich imprezach czasem bywa zasadne.
Koniec końców rower wylądował w strefie zmian, a ja poszedłem jeszcze ogarnąć ostatnie sprzęty dla innych zawodników. Zamknęliśmy stoisko i do hotelu spać. Nawet udało się wylądować w łóżku koło dwunastej.
W niedzielę pobudka o 5:50, szybkie gotowanie makaronu i marsz na start. Po drodze podrzuciłem sobie bidony do strefy zmian. Razem z licznikiem, bo na noc miałem go jednak ze sobą, żeby nie zginął. Koła napompowane dzień wcześniej miałem sprawdzone, że bardzo z nich nie schodzi.

O 7:55 zameldowałem się na Plaży Miejskiej w Gdyni. Oczywiście z pianką przerzuconą przez ramię, bo miał być rolling-start. A mój target, czyli tempo 37-41 min, startował chwilę później. Na spokojnie udało się spotkać większość uczestników projektu #leszczeteam (w skrócie: płacisz 500 zł na dzieciaki – Nidzicki Fundusz Lokalny, zostajesz leszczem i możesz cały rok nic nie robić. Case jest tylko taki, że musisz być na liście wyników IM Gdynia 2019. Jak Cię nie ma, dopłacasz 1500 zł. Jak utoniesz, albo zabijesz się na rowerze, płaci rodzina. Leszcze swój honor mają. Tu chciałem serdecznie podziękować w imieniu dzieciaków Wojtkowi, Michałowi, Marcinowi i innym asom, co do mety nie dotarli i 1500 zł zabulili – DZIĘKUJĘ! 🙂 Hi5!).
Rolling-start to super sprawa. Trzeba chwilę poczekać na plaży, można się w spokoju wcisnąć w cholerną piankę (Wojtek, do tej pory mam przed oczami wspomnienie, jak Cię zapinamy z Krzysiem Wieszczkiem 😛 ). Za to potem na spokojnie startuje się po 8 osób. Na luzie, bez pralki. Tylko ja, tafla wody, słonko i meduzy. Niespełna 42 minuty później wyłażę na nabrzeże.

Żwawy spacer w strefie T1 (dzięki wszystkim za doping, serio, nie ma się tam co śpieszyć. Rower mierzą od belki, a do mety jeszcze hektar. I tak zmianę na pełnym luzie miałem w połowie stawki).
Pamiętacie te bidony z rana? Na Gdynię warto zamocować je dodatkowo opaską zaciskowa, jeżeli mamy niewyjmowany, albo taśmą izolacyjną, jeśli będziemy go wyjmować. Bo bruk na początkowym odcinku na skwerze Kościuszki zbiera co roku straszne żniwo wypadających bidonów.
Przy dystansie 1/2 czy pełnym nawodnienie jest bardzo ważne. Utrata bidonu, czy co gorsza wszystkich bidonów, może skutkować odwodnieniem i w skrajnym wydaniu nawet zejściem z trasy. Zresztą w ogóle dobrze jest mieć porządnie działające koszyki na bidon. Ja z przodu założyłem taki, jaki był pod ręką, przełożyłem do niego niedopasowany bidon i kosztowało mnie to utratę tegoż bidonu (pełnego) na 30 km przed końcem etapu rowerowego. Szczęśliwie bufetów było dużo i uszło mi to płazem.

Ogólnie trasa rowerowa bardzo fajna, malownicza (o ile ktoś nie jedzie za szybko i może podziwiać widoczki). Ja tym razem nie podziwiałem widoków, tylko cisnąłem ile fabryka dała. Tu jedna uwaga… na ile się da, warto jechać przy prawej stronie. 😉
W sumie nie wyprzedził mnie nikt na etapie rowerowym. Po prostu 193 gości, co pojechało szybciej, również lepiej pływa! Sporo jazdy szybko, raz się zadumałem i zwiedziłem krzaki na poboczu, ale udało się specjalnie nie zwolnić i wskoczyć z powrotem na jezdnię.
Mocy wystarczyło na 36,7 km/h (https://www.strava.com/athletes/7306474), średnie watty coś chyba ze 200-210, ale wydaje mi się, że nie skalibrowałem pomiaru.
A że trasa malownicza to wiem z innego wyścigu organizowanego przez Sport Evolution – Gran Fondo Gdynia. To wyścig szosowy, gdzie jechałem w grupie. „Na kole” jest więcej czasu na podziwianie widoczków. 😉

Czas roweru – 2h 27min – daje satysfakcję, chociaż pozostawia też niedosyt. Trzeba się trochę wziąć za trening i podkręcić tempo w przyszłości. A tymczasem dotarłem do belki strefy zmian T2. Jako że dzień wcześniej wpadłem na pomysł przetestowania systemu wskakiwania w buty przypięte do roweru, postanowiłem dokładnie tą samą metodą z roweru wysiąść, odpinając buty w czasie jazdy i zawczasu wyjmując stopy – tak, żeby na belce zeskoczyć już na boso. Powiem wam, że jest to rzeczywiście wygodniejsze! Jeżeli ktoś traktuje triathlon na serio, to warto poćwiczyć wsiadanie i zsiadanie z roweru „like a PRO”.
No i Specialized Shiv S-Works to naprawdę szybki i wygodny rower. Brałem go z lekkim dystansem. Ot, był pod ręką. Nawet bez dysku (a wiadomo #coniepojadętodowyglądam). Jednak z każdym przejechanym metrem i wyminiętym zawodnikiem przekonywałem się, że to wspaniała maszyna!

W zasadzie w tym miejscu zakończył się interesujący mnie etap triathlonu. Pozostało koszmarne bieganie. Nigdy jeszcze nie przebiegłem na raz 21 km. Był co prawda plan treningowy zakładający przebiegnięcie w sumie 200 km przez dwa miesiące przed wyścigiem. Ale życie plan zmodyfikowało i w sumie wyszło ledwo 70 km. Podpowiem wam, że to zdecydowanie za mało, żeby komfortowo ukończyć połówkę Ironmana, szczególnie po mocnym rowerze.

Tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało. Planowanego tempa sześć zero to praktycznie nawet nie zobaczyłem na zegarku. Prawie od razu zrobiło się 06:40. I tylko niesamowici kibice, dzięki którym jest to najbardziej emocjonujący triathlon w Polsce, powodowali, że cały czas biegłem, a nie zamieniłem tej przygody w marszobieg.
Ostatnią pętlę pokonałem tylko siłą woli. Nogi z każdym pokonanym metrem bolały coraz bardziej i coraz wyżej. Na końcu miałem ochotę odrąbać je sobie w połowie uda.
Samą głową udało się jednak dotrzeć do mety. Byłem już tak ubity, że na ostatnich kilkuset metrach nie byłem w stanie nic przyśpieszyć. Żadnego finiszu. Zupełnie jak nie ja…

Podsumowując, to fantastyczna impreza. Mam nadzieję, że wrócę tam za rok. Niezmiennie mam też nadzieję, że coś potrenuję to bieganie. 😉
Rower potrenuję na pewno, bo 40 km/h brzmi nęcąco! A żabka… Żabki nie trzeba trenować. 😛
Dla wielbicieli cyferek:
PYTEL Mikolaj (nr. 616) #leszczeteam 1981
Kategoria M35-39 – mce 210
Miejsce open 1007
Pływanie 00:41:41 (1310)
T1 00:03:36 (952)
Rower 02:27:30 (194)
T2 00:04:59 (1445)
Bieg 02:16:14 (1594)
TOTAL 05:34:00 (ładnie tak bez sekund, nie?)
Moja Strava – https://www.strava.com/athletes/7306474 (pierwszy raz udało mi się prawidłowo naciskać sekwencję guzików na poczciwym V800, więc w miarę zmierzyło mi triathlon, a nie jakąś sieczkę i bieganie na koniec jak zazwyczaj).
PS. Tych, którzy wolą na własne oczy i uszy przekonać się o tym, jak mi poszło, zapraszam do obejrzenia filmiku na kanale Airbike. 🙂